piątek, 22 sierpnia 2014

Woe is you

Jesteś nieszczęśliwy.
To wszystko trwa znacznie krócej niżby się zdawało. Ile tydzień? Dwa? Straciłeś rachubę, ale ciągle masz nadzieję. Po co? Jeśli to przez nadmiar wolnego czasu, to może warto zapisać się na jakiś kurs. Skrzypce byłyby ciekawą odmianą, coś delikatnego, całkiem innego niż ten hałaśliwy i niczym nieograniczony punk. A co powiesz na degustacje wina? Nie, to nie na twoje kubki smakowe... To zdecydowanie bardziej pasuje do Niego. Dlaczego właściwie w twojej wyobraźni jest on tak kruchy? Jakby zrobiony ze szkła, które tak łatwo może się zbić. Czyżbyś nie zauważył jaki jest wyrachowany? Nie raz, przez te tysiąc lat dał ci powód do zgrzytania zębami.

Obiecałeś sobie, że na czas jego wizyty schowasz swoją pogardę głęboko w kieszeń. W polityce nie ma miejsca na uczucia.
   - Arthurze, żywię nadzieję, iż zajmiesz się należycie panem Francisem. Chcemy przecież, by miło wspominał pobyt u nas.
Królowa odprawia cię machnięciem ręki, a ty skłaniasz się nisko. Jest to pokłon pełen szacunku, nie ma w nim ani krzty wściekłości za to, że zostałeś skazany na trzy dni w towarzystwie Francji. Nieokazywanie mu niechęci wydaje się niewykonalne, ale jesteś profesjonalistą, a to tylko czysta polityka. Czy ktoś nie powiedział, że polityka jest jak schadzka kochanków?

***

Który to już raz wracasz do tego przeklętego, londyńskiego mieszkania i łudzisz się, że nie będzie klucza, który ostatnio codziennie zostawiasz pod wycieraczką. Dla Niego. Naprawdę myślisz, że się pojawi?

Żegnasz się już z nim od dobrej godziny, a mimo to nadal leżycie w łóżku. Bawisz się jego jedwabiście gładkimi włosami, podkładasz sobie kosmyki pod nos, by zapamiętać ich zapach. Nie wiesz przecież kiedy znów się spotkacie. Francis po raz kolejny sprawdza na wyświetlaczu swojej komórki, która godzina:
   - Mon chéri, spóźnię się na samolot jeśli teraz nie wyjdę.
Uśmiechasz się, uwielbiasz gdy używa tych francuskich zwrotów. Mon chéri - wymawiasz te słowa w myślach i stwierdzasz, że mógłby tak cię nazywać do końca świata. Francis nadal nie rusza się z miejsca, a ty nie zatrzymujesz go siłą. W końcu wstaje i ubiera się pospiesznie, co nie znaczy, że niedbale. Nie. Patrzysz jak jego perfekcyjnie zbudowane ciało znika pod ubraniami. Gotowy do wyjścia pochyla się nad tobą, by pocałować cię na pożegnanie, przy okazji drapiąc twój policzek szorstkim zarostem. Szorstki? To słowo przecież w ogóle do niego nie pasuje. Twój Francis jest delikatny niczym kwiatowy pączek, ale jeszcze nie wiesz, że jest on taki jedynie w twojej wyobraźni.
   - Klucz będzie leżał pod wycieraczką - rzucasz za nim.
Nie wstajesz, by go odprowadzić. Patrzysz jak znika i nawet nie ogląda się na ciebie. Bierzesz do ręki poduszkę i przyciskasz ją do twarzy, by poczuć jeszcze raz zapach jego włosów, jednocześnie zastanawiasz się kiedy do ciebie wróci.

Naciskasz klamkę, nim wyjmiesz klucz spod wycieraczki. Ciągle masz nadzieję, że tym razem w mieszkaniu nie będzie pusto i ciemno, bo ten cholerny żabojad jest dla ciebie jak słońce. Drzwi nie ustępują. Zamknięte. To jeszcze nie dziś, myślisz wchodząc do środka.

***

Bierzesz prysznic już po raz trzeci. Może zamiast tego lepiej wyjść, zabawić się? Nie możesz żyć samą nadzieją, to niezdrowe. Hamburgery też są ponoć niezdrowe, a jednak ludzie z nich nie rezygnują. Zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś uparty, podążasz do obranego celu jakby od tego zależało twoje życie. Ale tym razem niczego nie obiecałeś, twój honor nie ucierpi. Przecież nie jesteście parą żebyś musiał być mu wierny! Bierzesz do ręki egzemplarz Małego Księcia, który czytasz ciągle przez ostatnie dni - słowa już wryły ci się w pamięć - i ciskasz go do kominka. Płomienie z zadowoleniem przytulają książkę, chcą stać się z nią jednym. Nie wiedząc dlaczego postanawiasz ją uratować od zgubnego związku, w efekcie tylko parzysz sobie dłonie. Nie ma nikogo żeby cię opatrzyć. Wściekły kładziesz się na łóżku i zasypiasz prawie natychmiast.

***

Jesteś nieszczęśliwy...
...i zmęczony. Sam już nie wiesz czy nadal trwać w nadziei, czy zacząć zachowywać się jakby te trzy dni nie miały miejsca. Bierzesz do ręki poduszkę, na której spał, wąchasz ją. Nic. Cały jego zapach ulotnił się jak on z twojego życia i jedynie co pozostaje to świadomość, że okazałeś się tak naiwny i samolubny, by myśleć, że coś dla niego znaczysz. To była tylko zwykła przygoda. Nic więcej, tylko... Dostrzegasz nagle długi złoty włos, który wczepił się w włókna poduszki. Pod wpływem impulsu wrzucasz ją do kominka, by zginęła jak wcześniej Mały Książę.
   - Nienawidzę go - mówisz do siebie, ale to nie pomaga.
   - Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę cię, kurwa!
To także ci nie pomaga, nie masz pojęcia jak pozbyć się go z twoich myśli. Z wściekłości kopiesz fotel, tylko rozbolały cię od tego palce. Krzyczysz i nawet nie masz pewności dlaczego. W końcu wybiegasz na dwór. Londyn skąpany jest w kroplach deszczu, które przecież wyglądają jak łzy. Myślisz, że pogoda kpi z ciebie. Ostatnimi czasy jesteś przewrażliwiony, wszystko cię irytuje. Dokąd właściwie idziesz? Nie zabrałeś parasola, nawet kurtki nie założyłeś. Nic nie obchodzi cię woda, która zdążyła wsiąknąć w każdą nitkę twojego stroju. Błąkasz się bez celu, sam nie wiesz jak długo, a gdy wracasz do domu nastawiasz tylko wodę na herbatę i jakoś tak niezamierzenie zasypiasz na kuchennym stole.

***

Nienawidzisz go. Jakie to niezwykłe, że ktoś kogo pragnąłeś przez ostatnie trzy tygodnie pojawił się znów na szczycie twojej listy wrogów. I ta zbliżająca się konferencja... Boisz się, że to może wrócić gdy go zobaczysz... Może najlepszym wyjściem będzie nagła choroba? Właściwie zacząłeś pokasływać po ostatniej wycieczce w deszczu. Nie! Przecież teraz jesteś jednostką kompletnie wypraną z uczuć. Nawet powieka ci nie drgnie na jego widok. Zastanawiasz się jak pijany musiałeś być, by dać się nabrać na te jego sztuczki rodem z piekła, musi mieć jakieś układy z inkubami. Jesteś wściekły, ale na kogo? Na siebie za to, że poddałeś mu się bez walki, czy na niego za to, że... że jest?

   - Nie spodziewałem się, mon ami, że potrafisz być tak uprzejmy.
Idzie tyłem, by móc patrzeć ci w oczy. Nie masz zamiaru unikać jego spojrzenia, niech nie myśli, że jest w stanie z tobą wygrać.
   - Jestem dżentelmenem, myślałeś, że będę chodził po ulicach w podartych spodniach, ze słuchawkami na uszach i będę klął na każdego na kogo wpadnę?
Nie myślisz o stosie ubrań ukrytych w szafie przed wzrokiem Francisa.
   - Po prawdzie, właśnie tego oczekiwałem.
   - Wybacz, że cię zawiodłem.
Nieznacznie się uśmiechasz, a słowa które chciałbyś teraz wypowiedzieć więzną w gardle. Powtarzasz sobie, że masz być dla niego miły. To tylko trzy cholerne dni, niby co się może wydarzyć.
   - Wiesz, zawsze chciałem odwiedzić prawdziwy angielski pub.
Zatrzymujesz się, wpatrujesz się w niego mrugając powiekami. Zastanawiasz się czy przed chwilą nie miałeś napadu schizofrenii.
   - To nie najlepszy pomysł.
   - Może w takim razie kupisz butelkę tej swojej słynnej whiskey?
Zaskoczył cię, powstrzymujesz się żeby nie wybuchnąć śmiechem.
   - Chcesz żeby dziurę w gardle ci wypaliła?
Francis patrzy na ciebie spod półprzymkniętych powiek.
   - Przecież chcesz się upić, mon ami, czyż nie?
Poddajesz się. Ale nie dlatego, że on tak mówi. Nie! Zwyczajnie nabrałeś ochoty na prawdziwie irlandzką whiskey, widać rudzielec też ma jakieś talenty.
Idziecie do twojego mieszkania. Czyj to był pomysł? Teraz i tak to nie ważne...
Alkohol nigdy nie był twoim przyjacielem, a twój organizm ma jak zwykle opory przed wydalaniem go z krwi. Nie kontrolujesz się.
   - Nawet nie wiesz jak cię... hik... nienawidzę! Bo tak jak ja cię nienawidzę, to nikt inny na świecie... hik! I masz wstrętne... hik... perfumy! Rzygać mi się od nich chce! I zrób... hik... coś z tymi włosami, bo na ulicy wziąłbym... hik... cię za kobietę. No i... hik!
Dlaczego nie opierałeś się, gdy zaczął cię całować? Podobało ci się to, prawda? Kiedy ostatnio zaznałeś takiej czułości? Poddałeś się, pozwoliłeś by cię dotykał, całował... Pozwoliłeś mu zawładnąć nad sobą.

***

Jednak przyjechałeś. Oczywiście, że tak. Jesteś Anglia i nie będziesz się ukrywał w domu przed jakąś francuską, zakłamaną cholerą. Jakimś cudem jeszcze go nie widziałeś. Wysłuchujesz kolejnego absurdalnego planu Alfreda i zastanawiasz się jak można być tak głupim, nawet jeśli go słuchasz to bez przerwy rozglądasz się w poszukiwaniu Francisa. Jest! Dlaczego twoje serce nagle przyspiesza? Patrzysz na niego i w jednym momencie coś w tobie pęka. Jesteś świadkiem jego flirtu z Alice. Dotyka ją w ten sam sposób, uśmiecha się jak wtedy do ciebie, zbliża swoje wargi do jej ucha, by wyszeptać jej te same słowa. Czujesz jak twój żołądek zamienia się w supeł. Krzyczysz na siebie w myślach, jak mogłeś uwierzyć w chociaż jedno jego słowo?! Dłonie zaciskają się w pieści. Teraz szczerze go nienawidzisz. Wystarczyło kilka sekund, by całe twoje wyobrażenie o nim zniknęło jak bańka mydlana. Dlaczego, więc mimo wszystko chce ci się płakać? Przecież nic już dla ciebie nie znaczy, a użalanie się nad sobą nigdy nie leżało w twojej naturze. Dlaczego? Dlaczego jesteś nieszczęśliwy?

Jesteś nieszczęśliwy...
Nie! Wcale nie jesteś. Teraz nic już nie czujesz. Zostałeś oszukany, zdradzony... Patrzysz przed siebie i nie dociera do ciebie ani jedno słowo. Nie bierzesz nawet udziału w dyskusji, nie wyśmiewasz Alfreda. Ciekawe czy ktokolwiek zauważył zmianę jaka w tobie zaszła. W pewnym momencie czujesz jak coś pełznie po twoim udzie... Patrzysz na nie. To ręka. Ręka tego przebrzydłego Francuza. Strącasz jego rękę i wracasz do swojego stanu otępienia. Znów coś pełza, tym razem odważniej porusza się po wewnętrznej stronie twojej nogi. Znów strącasz to ohydztwo i patrzysz w oczy właściciela. Ile przekleństw ciśnie ci się na wargi, jak bardzo chciałbyś je wszystkie wykrzyczeć...
   - Nie życzę sobie jakiegokolwiek kontaktu fizycznego z panem. Proszę się ode mnie odpierdolić z łaski swojej.
Tak, zaskoczyłeś go. Nie spodziewał się takiej reakcji, ale właśnie te dwa zdania podziałały na ciebie oczyszczająco. Och, jak bardzo go nienawidzisz...

Woe is he...


Fanfiction stworzone dzięki Axis Powers Hetalia.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Czerwień fioletu

Czasami coś się kończy nim w ogóle się rozpocznie. Niekiedy osobisty koniec świata jest najlepszym, co spotyka człowieka w jego życiu, daje mu możliwość zaczęcia życia na nowo. Pozorne zmartwychwstanie. Często dochodzi się do wniosku, że coś co początkowo było absolutnie nie do przyjęcia, staje się całkiem przyjemną odmianą.

Erich nie wygrał w tym roku, sam nie wie jak to możliwe. Dopracował wszystko do perfekcji, jego program był idealny. Jednak ktoś okazał się lepszy. Śmieszne. Zaraz po otrzymaniu srebrnego medalu i obdarowaniu świata kilkoma fałszywymi uśmiechami oddał dowód swej przegranej trenerowi, oznajmiając, że woli tego nie widzieć nigdy ponownie. Gdy powrócił do domu ojciec nie czekał na lotnisku, pojawiał się tylko wtedy, gdy Erich trzymał w dłoni złoto, nic innego go nie satysfakcjonowało.
Nieważne. Musi pracować, musi dać z siebie wszystko... Wszystko przez nią! Cholerna Monicia... Gdyby uważała, gdyby czasami go posłuchała i przestała się popisywać wszystko byłoby dobrze, jednak ona zawsze musi postawić na swoim. Teraz ma na co zasłużyła...

Erich oparł się o bandę. Trenował trzy godziny bez jakiejkolwiek przerwy, czuł wewnętrzną potrzebę poddania się temu masochizmowi. W jakiś sposób sprawiało mu to przyjemność, większość uznałaby to za problem natury psychicznej, z którym trzeba walczyć. Dla niego była to jedynie swoista motywacja. Przegrał, więc teraz musi cierpieć... Tfu! To dar, nie cierpienie.
Chwila odpoczynku nie jest czymś zakazanym, a łapiąc oddech będzie mógł później zmusić ciało do cięższej pracy.
- Brawo! Brawo! Nawet nie wiesz z jaką przyjemnością ogląda się twoje występy. Pot kapiący na taflę lodu, pokazuje, że naprawdę się starasz – głos dobiegał zza jego pleców, ale tyle wystarczyło żeby rozpoznać jego właścicielkę. 
- Nie udzielam dzisiaj pokazów publicznych, Emma – delikatnie skrzywił się wymawiając jej imię. 

Przechyliła się przez bandę a jej długie blond włosy niemal sięgały lodu. Erich naprawdę nie czuł potrzeby bycia dla niej gentlemanem i z największą ochotą powiedziałby jej, że ma natychmiast wyjść, inaczej on pomoże jej siłą, jednak... Nie potrafił.
- Co byś zrobił, gdybym przechyliła się za mocno i uderzyła głową o taflę? 
- A co miałbym zrobić? - prychnął. - Wyzwałbym cię, że brudzisz mi lód swoją krwią. 

 Wróciła do pozycji pionowej zanosząc się głośnym śmiechem i rozmasowując sobie brzuch.
- Mój słodki, kochany Erich – spojrzała na niego z pełną powagą i choć się powstrzymywała, to widział, że jej fioletowe oczy zrobiły się szkliste. Nie miał zamiaru przejąć się kilkoma łzami... tej osoby.


- Erich! Przyjdziesz dzisiaj? - Emma pojawiła się znikąd, nachyliła swoją twarz do twarzy Ericha i wpatrywała się w jego oczy. 
- Nie mogę. Muszę trenować – delikatne przesunął koleżankę, żeby móc przejść. 
- Raz na jakiś czas mógłbyś sobie odpuścić, spędzenie jednego wieczoru ze znajomymi. Te twoje łyżwy niszczą ci życie... Och, przepraszam. Poza nimi nie masz żadnego życia! Naprawdę uważasz, że nie potrzebujesz do szczęścia niczego innego poza nimi? 
- Tak. Nie mam ochoty się z wami spotykać, nie chcę wiedzieć o czym rozmawiacie, co lubicie... Mam to wszystko gdzieś, więc łaskawie puść mój rękaw i pozwól mi iść trenować. 
 Emma wzięła rękę i łamiącym się głosem powiedziała:
- Myślałam, że mnie lubisz... 
- Myliłaś się. 

Odszedł. Słyszał jak płacze. Głupia, powinna mieć trochę więcej godności i nie odstawiać takich szopek publicznie. Dlaczego był skazany na rzesze idiotów, nierozumiejących piękna łyżwiarstwa figurowego? Właściwie to było nawet zabawne, bo poza Emmą nikt się do niego nie odzywał, każdy wiedział, że jedyne co może usłyszeć z ust Ericha to słowa pełne pogardy. Jednak ona... Ona się nie zniechęcała. Tacy ludzie byli irytujący, bo ile razy można powtarzać „daj mi spokój”? Niech ją szlag jasny trafi.

Nagle gdzieś za plecami Ericha dało się słyszeć pisk opon i głuche uderzenie. Erich miał złe przeczucia. Odwrócił się i zauważył Emmę leżącą na drodze przed samochodem. Widział krew na jej blond włosach. Widział zdenerwowanego kierowcę wysiadającego z auta. Słyszał głosy krzyczące „Dzwońcie po karetkę”.
Nie mógł na to patrzeć.
Uciekł.

- Nie przyszedłeś na trening – usłyszał słowa ojca, gdy tylko przekroczył próg. - Jeśli chcesz być zawodowym łyżwiarzem, coś takiego nie ma prawa bytu. Jestem tobą zawiedziony, synu. Myślałem, że jesteś bardziej odpowiedzialny.


Erich zacisnął pięści i podszedł do ojca, przepełniało go silne uczucie buntu. Musiał to powiedzieć, nawet jeśli tak nie czuł, nawet jeśli było to sprzeczne z jego prawdziwymi odczuciami.
- Nie samymi łyżwami człowiek żyje. 
Ojciec uderzył go w twarz, Erich zacisnął tylko zęby. Właśnie o to chodziło, potrzebował fizycznego kontaktu ze światem, by móc wrócić do rzeczywistości. Nie był masochistą, po prostu dla niego najlepszym sposobem na zabicie wyrzutów sumienia było poniesienie odpowiedzialności za swoje czyny. Pozostało mu jeszcze jedno do zrobienia.
 

- Po co tu przyszłaś? Wiesz, że nie lubię, gdy mi się przeszkadza podczas treningu – zamknął oczy, by nie mieć kontaktu z jej spojrzeniem, bezsensu, ponieważ ten obraz prześladował go nawet teraz. 
- Oglądałam twój występ w telewizji. Według mnie zasłużyłeś na złoto! 
- Oczywiście, że tak! Doskonale o tym wiem, więc nie lituj się nade mną i zostaw mnie w spokoju. 

Czuł jak się do niego zbliża i po chwili już go do siebie przytulała. Zawsze była zbyt uczuciowa, a dla Ericha było to niewiarygodnie krępujące, próbował wyrwać się z jej uścisku, ale mu na to nie pozwoliła.
- Chcę usłyszeć jak mówisz, że jesteś zawiedziony. Chcę żebyś mi powiedział, że czułeś się okropnie. Chcę mieć powód, by cię pocieszyć – wyszeptała mu do ucha. 
- Nigdy nie powiem czegoś tak niedorzecznego! Czasami się wygrywa, czasami nie, nadinterpretujesz fakty. 
- Za karę cię nie puszczę!


Leżał w łóżku i myślał. Po raz pierwszy były to myśli niepoświęcone łyżwom, czuł się z tym dziwnie, ale nie potrafił tego zatrzymać. Może Emma miała rację, może rzeczywiście trochę przesadza. Z drugiej strony nie potrzebuje przyjaciół, oni tylko ograniczają, stajesz się od nich zależny, a to przeszkadza w karierze. Cholernie przeszkadza.
Znów zobaczył przed oczyma obraz leżącej na drodze Emmy, zacisnął powieki, ale wszystko stało się tylko wyraźniejsze. Łza spłynęła po jego policzku. Nie spał całą noc.

Rano wstąpił do kwiaciarni, poprosił ekspedientkę o kwiaty na przeprosiny. Do szpitala wyruszył już z bukietem fioletowych hiacyntów. Przez całą drogę zastanawiał się co zrobi jeśli będzie przytomna. Będzie musiał z nią pewnie porozmawiać. Co jeśli ktoś już u niej będzie? Co jeśli nie będzie chciała z nim rozmawiać? Co...
Nim się obejrzał stał przed drzwiami do jej szpitalnego pokoju. Pielęgniarka nie robiła problemów, więc pewnie jej życie nie jest zagrożone. Wziął trzy głębokie wdechy, zapukał i powoli otworzył drzwi.

Siedziała na łóżku, miała zabandażowaną głowę. Gdy wszedł do pokoju odwróciła głowę w jego stronę i uśmiechnęła się szeroko.

- Erich! Wiedziałam, że przyjdziesz. Nie wiem dlaczego, ale miałam takie przeświadczenie, że się pojawisz. No i jesteś!
Powoli podszedł do jej łóżka i podarował jej kwiaty.
- Chciałbym cię przeprosić... - przerwała mu machnięciem ręki. 
- Nie musisz. Nie masz za co. Myślałam o tym i doszłam do wniosku, że nie powinnam naciskać. Jeśli mnie nie lubisz, zrozumiem. 
Erich nie wiedział co odpowiedzieć, nigdy nie był dobry w wyrażaniu uczuć. Zadziałał impulsywnie, przytulił ją i poczuł jak kładzie dłonie na jego plecach. To było całkiem miłe uczucie, nowe, ale miłe. Oderwał się od niej i bez słowa wybiegł.
- Erich, nigdy więcej – powiedział do samego siebie.


Odwzajemnił uścisk.
Byli przyjaciółmi. Jedyna osoba, która odważyła się do niego zbliżyć i walczyć z grubą skorupą, którą wybudował dookoła siebie. Był jej za to wdzięczny...

- Słońce, wiem, że nie lubisz alkoholu, ale dzisiejszy dzień trzeba zakończyć piwem. Chodź.
Pozwolił jej się prowadzić jak ślepy. Nie potrafił jej odmówić, nie potrafił odmówić tym oczom...

Opowiadanie na podstawie autorskiej historii mojej przyjaciółki.

wtorek, 26 czerwca 2012

Mniejsze zło


Nie pamiętam rodziców. Babcia i Feliks niewiele o nich mówili, raz tylko jeden babcia opowiedziała mi, że pewnego dnia wyszli i już nie wrócili. Nie wiem, czym sobie zasłużyli na śmierć i nigdy nie drążyłam tematu, dla mnie są jak obcy ludzie, jak ci wszyscy bezimienni przewijający się przez miasto i ginący na ulicach. Nieraz widziałam, jak Feliks płacze, myśląc, że nikogo nie ma w pobliżu... Trzymał w rękach zdjęcie, którego nigdy nie dane mi było zobaczyć, płakał i czasami krzyczał w poduszkę, by nikt go nie słyszał. Ja słyszałam, pośród nic nieznaczących gardłowych wrzasków, można było wychwycić przekleństwa kierowane wobec naszych zaborców, to były jedyne chwile, gdy z jego ust padały takie słowa. Ciągle próbuję zrozumieć mojego brata, lecz jak mam tego dokonać, jeśli nie potrafię tęsknić do osób, które powinny być najbliższymi w moim życiu? Feliks pamięta, ja nie... Może dlatego ta cała walka o niepodległość i przynależność do Polski mało mnie interesuje, może właśnie dlatego nie nienawidzę Prusaków. Całe dotychczasowe życie spędziłam pośród nich, dlaczego mam się krzywić na samo wspomnienie o wrogach polskich patriotów... nie moich. Dla Feliksa jest to jednak ważne, a ja jako jego jedyna rodzina muszę go wspierać... Boże, dopomóż mi w tym! Pozwól dostrzec sens tych walk, bo ja sama go zobaczyć nie mogę!
Babcia zmarła jakiś czas po zakończeniu wojny. Feliks mówi, że to z żalu, ponieważ Poznań pozostał pruski. Pewnie żartował, choć babcia naprawdę płakała, gdy dowiedziała się, że nasze miasto nie wchodzi w skład Polski. Mnie także niejedna łza spłynęła wtedy po policzku , nie z powodu braku niepodległości, nie mogłam znieść tego rozdzierającego serce, smutku mojej ukochanej babuni. Po jej śmierci mój brat wstąpił do Straży Ludowej, to było bodaj, osiemnastego listopada, nie wiedziałam, jakie są ich cele, co planują, wiadome mi tylko było to, że ich priorytetem jest ochrona Polaków. Od tego czasu Feliksa coraz częściej nie było w domu, często nie byłam w stanie zasnąć w nocy, bałam się, sama nie wiem, czego, może krzyków, które dochodziły z ulicy... Nieraz wypominałam mu, że powinien się mną opiekować z racji tego, że jest moim starszym bratem. W ogóle go to nie obchodziło, kiwał głową i mówił, że niedługo wszystko będzie tak jak dawniej... Feliks stał się taki nieobecny, gdy przychodził do domu siadał za stołem w kuchni, rozmawiał ze mną o rzeczach mało ważnych, które ani mnie ani jego nie obchodziły i często zdarzało się, że bez słowa wychodził, podczas gdy ja ciągle mówiłam. Jednego dnia, wieczorem, był tak wściekły, że zdawało mi się, że za chwilę pojawi się piana na jego ustach. Zapytałam go, tak po prostu bez jakiejkolwiek wścibskości, co się stało. Tak mnie wtedy zbił, że myślałam, że nigdy już nie usiądę. Nawet nie wiedziałam, za co mi się dostało! Dzisiaj jest dwudziesty pierwszy grudnia, zbliżają się Święta. Nasze pierwsze samotne Boże Narodzenie, teraz wszystkim będę musiała zająć się sama, nie wiem, czy sobie poradzę. Chciałabym, żeby Feliks zgodził się iść ze mną na pasterkę, chciałabym żeby chociaż pojawił się w domu”.

Niewysoka, filigranowa postać podążała ulicami zniszczonego Poznania, od czasu do czasu mijała niemieckich żołnierzy. W ręce trzymała wiklinowy koszyk, na zakupy postanowiła udać się do sklepu, tego, gdzie sprzedawała pani Kasia, ich sąsiadka. Anna ją uwielbiała.
Od śmierci babci bardzo często do nich zaglądała i strofowała Anię, że nie chodzi do szkoły, tylko próbuje zająć się dorosłym bratem, który zdecydowanie tego nie potrzebuje. Niemal codziennie zapraszała ich na obiad, na którym nigdy oczywiście nie było Feliksa, ale pani Kasia zawsze dawała Ani porcję dla niego i tłumaczyła jego nieobecność słowami: "Jest młody i wierzy, że uda się nam wyzwolić, w końcu zrozumie, że to wszystko nie jest warte poświęcenia." Anna wiedziała, że Feliks nie lubi pani Kasi, mówił, że jest zdrajczynią, bo wyszła za mąż za Niemca. Wiedziała, że jej brat przesadza i nigdy nie wdawała się z nim w rozmowę na temat patriotyzmu, gdyby poznał prawdziwe myśli swojej siostry...
Anna wpadła do sklepu i niechcący uderzyła drzwiami kobietę chudą jak patyk, ta mimo gorliwych przeprosin nakrzyczała na nią i wyszła, mówiąc coś na temat współczesnej młodzieży. Ania spojrzała na panią Kasię, która tylko machnęła ręką.
- Nie przejmuj się, jest taka dla wszystkich. A co cię do mnie sprowadza, kochanie?
- Widzi pani, muszę przygotować kolację wigilijną...
- O nie, moja droga - przerwała jej sprzedawczyni. - Przyjdziecie do mnie. Jak zwykle nagotuję za dużo, a sama z mężem tyle nie zjem. Musicie przyjść i kropka. Tylko Feliksowi powiedz, choć on i tak pewnie się nie pojawi. Ale powiedz mu i się niczym moje złotko nie przejmuj.
Ania miała ochotę rzucić się kobiecie na szyję. Z jednej strony było jej głupio, czuła się jak darmozjad, lecz szybko zdusiła w sobie to uczucie i już kłaniała się i dziękowała za dobroć i opiekę, którą otaczała ich pani Kasia. Anna wybiegła na ulicę i w podskokach wracała do domu. „Święta naprawdę zmieniają ludzi” myślała.

Nastał wreszcie długo oczekiwany przez wszystkich dzień, dwudziestego czwartego grudnia. Gdy tylko Anna się przebudziła, natychmiast wyskoczyła z łóżka i zabrała się do budzenia Feliksa. Słyszała, jak wczoraj w nocy przyszedł do domu, myślał, że spała, lecz jak prawie każdej nocy czekała na niego, wynikiem tego był sen trwający nieraz i do południa. Teraz potrząsała bratem, z czego chłopak zdecydowanie nie był zadowolony.
- Czego chcesz? Pozwól mi choć raz się wyspać - Feliks próbował naciągnąć na głowę kołdrę.
- Wstawaj! Wigilia dzisiaj!
- Anka, spiorę cię, jeśli mnie nie zostawisz.
Dała mu spokój i obrażona na brata poszła przygotować śniadanie, tylko dla siebie. Specjalnie robiła wszystko jak najgłośniej, żeby tylko zdenerwować brata i wyciągnąć go z łóżka. W końcu Feliks przyszedł do kuchni, siadł za stołem, zmęczoną głowę podparł ręką i patrzył na jedzącą siostrę.
- Dla mnie nie ma? - spytał bez większej nadziei.
- Nie - odparła mu z ustami wypełnionymi jedzeniem.
- Babcia przecież cię uczyła, że nie mówi się z pełną buzią - wstał i zaczął szykować kanapki dla siebie. Anna pokazała mu tylko język.
- Feliks...
-Tak?
- A pójdziemy dzisiaj na pasterkę?
- Nie.
Ania była wzburzona, odbiera jej to na co czekała przez cały rok.
- Nie lubię cię.
Feliks prychnął, jego siostra niczego nie rozumiała.
- Myślisz, że wszystko poświęcę, żeby iść z tobą do kościoła? Przestań myśleć tylko o sobie, nie jesteś najważniejszą osobą na świcie. Mogłabyś przestać oczekiwać, że spełnię każdą twoją zachciankę. Nie jestem taki jak babcia.
Anna nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, siedziała ze spuszczoną głową i straciła nawet apetyt, z trudnością powstrzymywała łzy. Uratowało ją pukanie do drzwi, była pewna, że to pani Kasia, lecz gdy je otworzyła, zobaczyła w nich Karolka. Dziewiętnastoletni chłopak, najlepszy przyjaciel jej brata. Ciemne włosy były potargane od rogatywki, błękitne oczy miały w sobie jakąś tajemnicę i ten uśmiech, który nigdy nie opuszczał jego twarzy. Ania od dłuższego czasu czuła się zakłopotana w jego obecności, rumieniła się i nie wiedziała dlaczego.
- Jest Feliks? - zapytał.
Dziewczyna przytaknęła i wpuściła go do środka. Pobiegła do kuchni.
- Kto przyszedł? - zapytał Feliks zatrzymując chleb kilka centymetrów od swoich ust.
- Karolek...
- Już?! - zerwał się nawet nie tknąwszy kanapki. - Przypomnij mi, że musimy kupić zegar!
Feliks pobiegł do sypialni, by się ubrać. Anka podeszła do drzwi.
- Nie dokończysz śniadania?
- Nie ma czasu - odpowiedział jej brat, wychodząc już w kompletnym stroju z pokoju.
Anka załapała go za rękaw munduru i spojrzała w jego zielone oczy.
- Pani Kasia zaprosiła nas na Wigilię... Przyjdziesz?
- Postaram się - pocałował siostrę w czoło, potargał jej włosy i wyszedł. Anna znów została sama, postanowiła iść do sąsiadki, której pewnie przyda się pomoc w przygotowaniu kolacji.

 
Ania z niecierpliwością patrzyła na ciemne niebo w oczekiwaniu na pierwszą gwiazdkę. Po prawdzie bardziej od gwiazdki interesowała ją nieobecność brata. „Powiedział, że przyjdzie. Musi...” On się jednak nie pojawił, nie mogli na niego czekać. Trzeba było rozpocząć kolację. Dzieląc się opłatkiem, życzyli sobie: szczęścia, zdrowia i tym podobnych, nikt nie życzył wyzwolenia.

Po południu dwudziestego piątego Feliks wpadł do mieszkania, porwał siostrę w ramiona i mało brakowało, a nigdy już nie nabrałaby powietrza.
- Feliks! Co się stało?
- Paderewski przyjedzie do Poznania! - pobiegł do kuchni i zaczął żuć chleb leżący na stole.
- Co w związku z tym?
Jej brat uśmiechnął się pobłażliwie i wybiegł z domu. Nawet nie dał jej szansy, by mogła na niego nakrzyczeć za niedotrzymanie obietnicy.
Trzeba iść do kościoła” - z tą myślą wyciągnęła z szafy swoją najlepszą sukienkę i zaczęła czesać włosy.


Gdy Anna obudziła się dwudziestego siódmego, nie miała zamiaru nigdzie wychodzić, Feliksa oczywiście nie było. Przeczuwała, że dziś stanie się coś złego, już wczoraj te bezsensowne poczynania Niemców uważała na zupełnie niezrozumiałe. Co mogło dać im zrywanie flag? Jedynie prowokowali Polaków, którzy utwierdzali się w przekonaniu, że walka jest już nieunikniona. Anna usiadła na łóżku, spojrzała na nienaruszone posłanie brata i z powrotem opadła na poduszkę. Przez chwilę przyglądała się drobinkom kurzu tańczącym w promieniach słońca, skupiała wzrok na jednej, ciekawa czy opadnie, ale za każdym razem gubiła ją pośród tysiąca innych i natychmiast obserwowała kolejną. W końcu znudzona wstała i postanowiła zjeść śniadanie. Nic specjalnego, kubek mleka i dwie kromki chleba z masłem. Pieczywo było już czerstwe i żucie go było dość ciężką i czasochłonną pracą. Anna przesuwała ręką po powierzchni stołu, która z czasem stała się chropowata. Ten stół był centrum ich domu, gdy babcia żyła i od czasu do czasu przychodziły sąsiadki „na kawę”, siedziały tylko przy tym stole. Anna uśmiechnęła się do siebie, z Feliksem ostatnio spotykali się tylko przy nim. Ania wstała, ciągle przeżuwając chleb skierowała się w stronę radia stojącego na lodówce. Od pewnego czasu właśnie ono było jej najlepszym przyjacielem, nienawidziła tej rozrywającej głowę ciszy, a gdy następowała, ratowały ją głosy obcych ludzi przekazujące informacje. Trafiła akurat na „Serwis Wielkopolski”, mówili o sprawach, które jej nie obchodziły i których nawet nie rozumiała. Coś o Naczelnej Radzie Ludowej, coś o jakichś spotkaniach konspiracyjnych i o dzieciach, które miały brać udział w manifestacji. Ona powinna być wśród nich, powinna... Na ulicy od czasu do czasu ktoś krzyczał: „Wiwat Wielkopolanie!”. Anna utwierdzała się w przekonaniu, że dojdzie do walk. Martwiła się o brata, ale próbowała skupić się na sprzątaniu, byle o nim nie myśleć.
Zbliżała się siedemnasta, gdy usłyszała krzyki i strzały na dworze, nie wytrzymała. Musi znaleźć brata. Założyła buty, kożuch, czapkę i wybiegła na dwór. Ich ulica była pusta, nie miała pojęcia, gdzie może być Feliks, pozostało jej tylko nawoływanie go, a może akurat ją usłyszy. Biegła przed siebie, cały czas wołając brata i w pewnym momencie przewróciła się, musiała się o coś potknąć. Podniosła się z ziemi i spojrzała za siebie. Na śniegu leżał człowiek, nie ruszał się. Anna zaczęła krzyczeć, nie mogła tego powstrzymać. Gdy zamiast oka zobaczyła dziurę po kuli, omal nie zwymiotowała. To było zbyt wiele na czternastoletnią dziewczynę. Stała tam wpatrzona w twarz tego człowieka, na moment straciła kontakt z rzeczywistością, aż do chwili, gdy ktoś złapał ją za ramię i zaciągnął w uliczkę pomiędzy dwoma budynkami. W tym kimś rozpoznała Karolka. Chłopak odepchnął ją i wychylił się za róg budynku, oddał dwa strzały i schował się, oczekując na odpowiedź wroga. Znów spojrzał w stronę, w którą strzelał i odetchnął z ulgą, udało mu się. Przypomniał sobie o Annie, która stała tam przyciśnięta do ściany. Złapał ją za ramiona i zaczął nią potrząsać.
- Zwariowałaś?! Chcesz żeby cię zabili?! Myślisz, że żołnierze patrzą do kogo strzelają?! Według nich nawet dziecko może chodzić z bronią!
Anka się rozpłakała, łzy wielkości grochu spływały po jej policzkach. Karol uspokoił się.
- Hej, mała. Nie płacz. Odprowadzę cię do domu, dobrze? Feliks by mnie zabił, gdyby coś ci się stało.
Anna pokiwała głową i próbowała nabrać oddechu. Karol z bronią w ręce prowadził ją przez puste ulice. Normalni ludzie pochowali się w domach, woleli nie wystawiać się na niebezpieczeństwo. Ania przez cały czas myślała o bracie, wyobrażała go sobie, że jak tamten człowiek leży na ziemi, martwy. Karolek odprowadził ją pod same drzwi mieszkania i jakby czytając w jej myślach, próbował ją pocieszyć.
- Nie martw się o Feliksa, da sobie radę. A teraz zamknij dom i nie wychodź na ulicę.
Ania zastosowała się do jego poleceń, stała jeszcze chwilę przy drzwiach, nie myśląc o niczym i nagle się przebudziła, pobiegła do sypialni, z łóżka zerwała kołdrę i poduszkę, zaniosła to do kuchni i ułożyła się pod stołem. Przez jakiś czas płakała, aż w końcu zasnęła.

W środku nocy obudził ją Feliks.
- Co ty robisz pod tym stołem? - zaśmiał się.
- Ty żyjesz! - Anka chciała wstać i przytulić brata, ale tylko uderzyła się w głowę, zapomniała, że nie leży w łóżku.
- Ostrożnie, w odrodzonej Polsce przydadzą się mądrzy ludzie.
Feliks pomógł siostrze stanąć na nogach, objął ją mocno i pocałował w czubek głowy.
- O czym ty mówisz?
- Wygrywamy powstanie.
Anna nie dopytywała się, dlaczego wrócił do domu i opuścił pole walki. Ważne, że do niej przyszedł, że nie musiała być sama.
- Pozwolisz mi dzisiaj się wyspać?
Kiwnęła głową i wtuliła się w brata.

To opowiadanie zostało nagrodzone w wojewódzkim konkursie - Małe Konfrontacje

czwartek, 21 czerwca 2012

Skazany na wieczną samotność


Skazany na wieczną samotność



Dwie kreski pionowe i dwie poziome.
To ostatnimi czasy moja jedyna rozrywka. Gra, w której może brać udział jedna osoba. Nie potrzeba mi nikogo poza mną samym.
Kółko, krzyżyk. Kółko, krzyżyk. Kółko, krzyżyk. Kółko, krzyżyk. Kółko, krzyżyk i znowu kółko.
Znowu przegrałem. Znowu wygrałem. Cechą szczególną takiej rozgrywki jest to, że nie ma w niej ani wygranej jednostki ani przegranej, ale, co najlepsze, każdy wygrywa. Dla większości społeczeństwa, myślę tu o około dziewięćdziesięciu ośmiu procentach, jest to absolutny bezsens. Gra bez jakiejkolwiek rywalizacji, gra w której przeciwnik nie stanowi wyzwania. Tak naprawdę nie zdają sobie sprawy, że to właśnie my sami jesteśmy swoim największym przeciwnikiem. Nie można zaprzeczyć, że każdego dnia zabijamy samych siebie, że działamy na swoją zgubę. Nawet ja, pomimo że mam tego świadomość, nie potrafię tego uniknąć. Jestem skazany na egzystencję zwykłej owcy, która podąża za stadem, która nie łamie schematów, i która każdego dnia popełnia wewnętrzne samobójstwo z tegoż właśnie powodu. Podporządkowywanie się, nie wychylanie poza szereg jest przeznaczone dla zwykłych ludzi, ja się tutaj duszę.
Duszę się!
UMIERAM!
To nie jest życie przeznaczone dla mnie, zbytnio ogranicza mój potencjał, mój umysł jest zniewolony. Czas ucieka pomiędzy palcami, jak piasek, im bardziej ściskany tym szybciej się usypuje. Bunt, przepełnia mnie dogłębnie, nie potrafię pogodzić się z losem, na który zostałem skazany przez System. Zostałem zdegradowany do poziomu zwykłego człowieka, ale osoby takie jak ja nie powinny być traktowane jak zwykła szara masa. Raskolnikow był stworzony do wyższych celów, wierzył, że ma misję, ale popełnił jeden zasadniczy błąd – miał sumienie. Jeden z największych wrogów ambicji. Ile można osiągnąć, gdy zamiast kształtować swoją postawę na fałszywy altruizm, postępować egoistycznie kierując się radami Machiavellego. Ludzie są zaślepieni. Najważniejsze dla nich jest to, aby w cudzych oczach wypaść jak najlepiej. Morderstwo własnych możliwości. Próbują być kimś, nie zdając sobie sprawy, że wybrali złe terytorium, złą publikę. Jak niby mógłbym bratać się z kimś, kto nie stanowi dla mnie wyzwania? Nie jestem głupcem, nie potrzebuję dookoła siebie pionków, którymi każdy znający sztukę manipulacji, mógłby zawładnąć. Przebywanie z ludźmi jest dla mnie rodzajem tortury, nie potrafią mnie zrozumieć. Moje nadczłowieczeństwo skazuje mnie na samotność, jeśli to jest jedyna konsekwencja posiadania w pełni świadomego rozumu, to mogę się z tym pogodzić. Nie potrzebuję kolejnych ograniczeń, nie chcę być od nikogo zależnym. Sam dojdę do władzy, sam wszystko zdobędę i jedynie sobie będę to zawdzięczał. Nikomu poza mną.
Spoglądam na zakratowane okno, później na zamknięte drzwi. Kiedyś się stąd wydostanę, kiedyś nadejdzie mój czas. Rewolucja się rozpocznie, uwolnię świat, ale teraz...
Dwie kreski poziome. Dwie kreski pionowe.
Kółko, krzyżyk. Kółkokrzyżykkółkokrzyżykkółko...
Wygrałem.